Przejdź do głównej zawartości

Rozdział 40 - Ogród

        Rzuciłem się impetem w przód i w ostatniej chwili złapałem Dominikę, upadając głucho na lewy bark. Trzymałem kurczowo ciało brunetki, tak jak porcelanową lalkę, która lada moment miałaby mi wypaść z rąk i roztrzaskać się na kawałeczki. Ból objawił się dopiero chwilę potem, rwąc bezlitośnie od barku aż po czubki palców lewej ręki, ale mimo to obalały podniosłem się do siadu i ująłem twarz Dominiki w dłonie.
        Nie ocknęła się.
        Przekląłem na głos i przycisnąłem ciało dziewczyny do siebie. Ociężale podniosłem się z podłogi i jak najszybciej kierowałem się oknu.
        Wytrzymaj jeszcze chwilę.
        Sięgnąłem ręką po klamkę od okna i otworzyłem je gwałtownie na oścież. Siadając na parapecie, zauważyłem, że brunetka powoli odzyskiwała przytomność, co sprawiło, że spadł mi kamień z serca.
        Odgarnąłem dłonią pojedyncze kosmyki jej włosów, które przysłaniały jej twarz, wpatrując się jednocześnie jak zaczynała coraz bardziej mrużyć oczy.
        - Edward.
        Rozszerzyłem oczy ze zdziwienia, a na moment stanęło mi serce. Próbowałem się odezwać, jednak tak nagła zmiana wytrąciła mnie z równowagi. Mówiła to świadomie czy półśpiąca?
        I czy Gabriel właśnie wypadł z gry?
        Odkaszlnąłem i zapytałem równie cicho:
        - Tak?
        Uchyliła powieki i nieco zmieszana wpatrywała się we mnie. Zamrugała parę razy, a następnie spytała jeszcze nie w pełni świadoma.
        - Zrobisz mi tosty?
        Prychnąłem, kręcąc głową. Kontaktowała, co wiązało się jednocześnie z tym, że gracz o nazwie Gabriel znów powrócił do gry.
        Zjebane zerwane połączenie się odnowiło.
        - Dwa?
        Spojrzała błagalnie w moją stronę.
        - Trzy?
        Uśmiechnęła się zadowolona, a ja zaśmiałem się sam do siebie. Poczochrałem ją po głowie, a następnie zatrzymałem rękę wplątaną w jej włosy. Szum zza moich pleców oderwał mnie na moment od zbędnych myśli. Rozpadało się na amen. Wyjrzałem przez okno, czego natychmiast pożałowałem. Brzydota ogrodu wydarła na mnie kolejne piętno, a wspomnienia nieusilnie do mnie wracały i zapełniały mi głowę niczym woda wypełniająca szklane naczynie. Odwróciłem się błyskawicznie, zaciskając szczękę.
        Dominika wychyliła głowę do tyłu, przez co dosięgł ją deszcz, a kolejne krople spływały jej po twarzy. Chciałem natychmiast wciągnąć ją z powrotem do środka, ale silnie zacisnęła rękę na moim ramieniu, dając mi tym samym znak, żebym tego nie robił. Rozglądała się badawczo na boki, badając kolejne tereny ogrodu.
        - Pytałeś mnie kiedyś w sklepie w przebieralni, skąd znalazła się rana na mojej ręce - zmarszczyłem brwi, szukając tej chwili. Było to, gdy byliśmy razem na zakupach i kazałem przymierzyć jej jakaś bluzkę, a następnie się zgubiła, a ja odnalazłem ją w sklepie z grami. - Wdrapywałam się drugiego dnia po przyjeździe tutaj na furtkę, która prowadziła do ogrodu i się z niej ześlizgnęłam. Nadziałam się ręką na wystający gwóźdź. Byłam cholernie ciekawa, czemu odseparowałeś to miejsce i czemu wszystkie okna ze strony ogrodu są przysłonięte.
        - Czyli dopiero wtedy przekonałaś się, że i ciekawość ma swoją cenę? - zapytałem uszczypliwie, a Dominika pacnęła mnie w ramię. - A ja byłem przekonany, że była to niedoszła próba samobójcza, żeby później mój dom i moje nazwisko rozbłysło w świecie sławy za twój niechybny gest.
        - Spierdzielaj. Przecież wystarczyłoby dać jednemu redaktorowi adres Jessicy i od razu dowiedział się o tobie cały świat.
        - Nie o mnie, a o niej.
        Wpatrywałem się uparcie w jedną z książek serii, której autorem był Håkan Nesser, genialny kryminalisto-pisarz, ignorując tym samym świdrujący wzrok dziewczyny.
        - Czy ogród jest... - zatrzymała się w połowie szukając odpowiednika.
        - Przekleństwem. Jest przekleństwem.
        Przysunąłem Dominikę zręcznie na klatkę piersiową, zsunąłem się z parapetu i szybko zamknąłem okno oraz tym samym odizolowałem bezpiecznie wszelkie stare wspomnienia.
        - Chodźmy robić te tosty, zanim znów zemdlejesz na mój widok - posłałem jej oczko, a przewróciła oczami.
        Od tamtej pory nie zamieniłem słowa o ogrodzie. Do czasu.

* * *

        - Chcę odnowić ogród.
        Dominika położyła stanowczo dłonie na stole, nachylając się w moją stronę. Jej zmotywowana do działania mina mówiła sama za siebie, że nie przyjmuje odmowy i mam najlepiej już teraz rzucić w jej stronę jakąś parą rękawiczek i łopatą. Jej mina była niczym hasło rzucane przez Katarzynę Dowbor "Wyremontujemy wasz ogród!". Jednak po tym apelu nie nastąpiły łzy szczęścia czy choćby odrobina radości, a moja dobitna odpowiedź.
        - Nie ma mowy.
        Odwróciłem się do niej bokiem, dając jej tym samym do zrozumienia, że nie mam zamiaru ciągnąć tematu. Czułem na sobie jak piorunuje mnie wzorkiem, ale absolutnie nic sobie z tego nie robiłem.
        - Daj mi klucze.
        - Nie.
        - Bo wyjdę oknem.
        Spojrzałem kątem oka na naburmuszoną dziewczynkę, która aż zaciskała pięści na stole. Fuknąłem.
        - Nie masz psychy, żeby to zrobić. Poza tym nie potrzebuję "odnowy ogrodu". Koniec tematu.
        Wstałem od stołu i zatrzymałem się w progu. Odwróciłem głowę w stronę zdesperowanej Dominiki, która zrezygnowana wpatrywała się w swoje dłonie.
        Dlaczego się tak uwzięła? To tylko nietknięta, skażona wspomnieniami ziemia.
        - Nie chcę w to mieszać i ciebie - oparłem dłonie na ramie drzwi. - Odpuść. Brudy tego ogrodu kiedyś same się rozłożą.
        - Albo prędzej czy później ktoś je posprząta - odwarknęła.
        Uderzyłem ręką o futrynę, a dziewczyna podskoczyła pod wpływem mojej nagłej reakcji.
        - I na pewno tą osobą nie będziesz ty.
        Dominika nic mi na to nie odpowiedziała i zamilkła. Ruszyłem po schodach do góry, aby następnie zamknąć się we własnym pokoju i pogrążyć się w ciemności, jaka panowała tu odkąd pamiętam.

* * *

        - Ed! ED! DO SOWIEJ KURWY! - otworzyłem powoli zaspane oczy i przymulony szukałem osoby, która mnie nawoływała.
        - Czego chcesz? - przetarłem dłońmi twarz i wyczekująco patrzyłem w stronę Aleksandra, który dosłownie buzował energią.
        Powoli usiadłem na łóżku, rozprostowując obolałe mięśnie i starałem się powoli wrócić do rzeczywistości.
        Nagle Alek zza pleców wyciągnął kartonową tubę i zatrzymał mi ją tuż przed twarzą. Gwałtowny podmuch powietrza buchnął mi w twarz, rozsypując wszędzie kolorowe kawałki confetti po całym łóżku.
        - Co jest kurwa... - zamilkłem, widząc, co się dzieje.
        Do pokoju weszła Dominika, niosąc na tacy ogromny tort, a blask świeczek dosłownie mnie zahipnotyzował. Następnie wyłonił się Patrycjusz z czapeczką urodzinową na głowie i na raz, dwa, trzy zaczął uderzać drewnianą łyżką w garnek i śpiewać na całe gardło "sto lat". Pozostała dwójka poszła w jego ślady i piosenka rozbrzmiała w całym domu.
        Albo tak jak mi się wydawało - na całym osiedlu.
        Cali rozpromienieni zakończyli piosenkę, a ja z całych sił powstrzymywałem się, żeby nie uśmiechać się aż tak szeroko. Ich gest bardzo mnie zaskoczył i zdecydowanie bardzo mnie uszczęśliwił.
        Wstałem niechlujnie, przeczesując jednocześnie ręką włosy w celu pozbycia się kawałków konfetti.
        Dominika podeszła do mnie bliżej i poniosła tort nieco wyżej. Dopiero teraz zauważyłem, że ciasto było czekoladowe, a białym lukrem krzywo, ale bardzo starannie było napisane "Dla najlepszego kapitana". Powinny tknąć mnie nostalgiczne wspomnienia z okresu kadencji, kiedy byłem głową drużyny, a zamiast tego poczułem się doceniony bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Zaśmiałem się na obrazek z lukru, który przedstawiał krzywego ludzika i piłkę do siatkówki tuż obok niego.
        - No dmuchaj, no! Zaraz zgaszą się świeczki! - Patrycjusz jak małe dziecko zacisnął pięści przy klatce i nerwowo nimi wymachiwał.
        - Ale pomyśl o jakiś realnym życzeniu, a nie o spaleniu szkoły, trenera czy chociaż Jessicy - mruknął Aleksander.
        - Takim, co ma ręce i nogi! - Patrycjusz sugestywnie poruszał brwiami i spojrzał w stronę Dominiki. - No już! - zawył Patrycjusz, jakby miał zaraz wyjść z siebie.
        Wpadłem na pierwsze, co wpadło mi do głowy, nabrałem powietrza do płuc i zdmuchnąłem wszystkie świeczki. Całe to przedsięwzięcie powodowało, że uśmiech nie schodził mi z twarzy.
        Kiedy ostatni raz świętowałem tak urodziny?
        - No i oficjalnie starszy o rok, ten nasz dziad - Patrycjusz otarł niewidzialną łezkę.
        - Tobie bardziej strzelają kolana po schodach niż mu - zauważył Olek.
        - A może po prostu pingwiny mają słabsze kolana?
        - To pingwiny mają kolana?
        Patrycjusz wywrócił oczami.
        - Nie będę gadał z takimi amebami biologicznymi - przeniósł wzrok na tort i wykrzyknął. - Chodźmy wpieprzyć tort!
        - A może zdecyduje o tym solenizant? - odkaszlnęła Dominika i automatycznie zatrzymały się na mnie trzy pary oczu.
        - Chodźmy wpieprzyć tort - powiedziałem pół śmiechem i całą ekipą poszliśmy do kuchni.
        Poprzednie świętowanie moich urodzin polegało na szybkim składaniu życzeń i długotrwałej popijawie w salonie. Skończyło się na tym, że pijany Aleksander zaczął śpiewać religijne piosenki dla dzieci takie jak „Święty kocha Boga, życia mu nie szkoda!", a Patrycjusz tańczył do tego jak szalony, wywijając kończyny na wszystkie strony jak na chrześcijanina przystało. Właśnie mniej więcej tak kończyły się urodziny wyprawiane w tym domu.
        Ale nie te. Te były wyjątkowe.

* * *

        Po zjedzeniu tortu Alek odchrząknął i złożył ręce przed sobą na stole. Przybrał poważną minę i oświadczył:
        - Przygotowaliśmy dla ciebie coś jeszcze.
        Odłożyłem talerz do zlewu i zapytałem natychmiastowo:
        - Zmywanie?
        Zaśmiali się w trójkę, a następnie Olek wyciągnął spod stołu czarny szalik. Moje myśli od razu poszły nie w tę stronę.
        - Ej nie, nie, nie. Na takie zabawy to chyba jestem jeszcze troszeczkę za trzeźwy.
        - Czyli najpierw trzeba cię upić? - zapytał zrezygnowany Patrycjusz, a mnie prawie wyszły oczy na wierch.
        Dosłownie po sekundzie ryknął śmiechem, a mnie spadł kamień z serca. Pierdolony debil.
        - I czego się boisz? Przecież nawet kijem bym cię nie tknął - zawył.
        - Kijem to ty możesz oberwać, chuju - prychnąłem i pokręciłem głową.
        Daje słowo, ze przez chwilę faktycznie uwierzyłem w nowa orientację Patrycjusza.         Zapomniałem się na moment jaki potrafi być niedosłowny.
        - Szalik jest tylko dla wzmocnienia efektu niespodzianki.
        Zapanowała cisza, a wszyscy wgapialiśmy się w napięciu na Aleksandra.
        - Przecież nie o to mi chodzi! - przewrócił oczami. - Pieprzeni zboczeńcy. Jakbym wiedział, że tobie Ed kojarzy się wszystko z jednym to bym ci karnet wykupił do burdelu.
        - To się da!? - Patrycjusz wyprostował się zaskoczony.
        Olek trzasnął sobie otwartą ręka w czoło.
        - Pamiętaj, dzieciom nie sprzedają - klepnął ręką w stół. - Koniec tematu. Trzymaj - rzucił w moją stronę szalikiem i językiem migowym nakazał mi ją sobie zawiązać.
        Westchnęłam głośno i spojrzałem w sufit.
        - Niech za każdą głupotę przez was wyrządzoną ku mojej osobie w tej opasce Bóg was należycie ukarze, śmiertelnicy - zawiązałem szalik i złożyłem ręce jak do modlitwy. - Amen.
        - Ameeeen! - powtórzyli chórem, a ja pośród ciemności słyszałem jedynie jak wstają od stołu i energicznie kierują mnie ku nieznanej mi drodze.
        Nadsłuchiwałem wszystkiego, co możliwe, ale głośne komentarze ze strony Patrycjusza tuż przy moim uchu zagłuszały dosłownie wszystko dookoła. Poczułem zimny powiew wiatru na twarzy i moje myśli zaczęły pracować na zwiększonych obrotach. Następnie rozległo się przeciągłe skrzypnięcie, którego nie mogłem dopasować do elementów domu. Okno, drzwi od szafy, przykrywa od studni?
        - Ed, nie tam! Stój! Dominika pomóż mi z nim - przełknąłem ślinę, myśląc o najgorszym.
        Rozległ się dziwny dźwięk, który kojarzył mi się z otwieraniem nożyka sprężynowego.
        Czyżby szubienica? Gilotyna francuska?
        Drgnąłem, gdy poczułem jak nagle ktoś delikatnie zaciska palce na mojej ręce i ciągnie na przód.
        - Ale masz milusie rączki, Ed - odezwał się Patrycjusz zza moich pleców, a ja doskonale wiedziałem, że ta dłoń nie należała do niego. Specjalnie wyrzuciłem nogę do tyłu trafiając bruneta idealnie poniżej brzucha. - O kurwa...! - pisnął i zaczął jęczeć z bólu. - Grzesznik! Przybijcie go do krzyża!
        - Czy ja przypadkiem nie usłyszałem brzęk trzydziestu srebrników w twojej kieszeni? - zacząłem rozglądać się na ślepo, nie wiedząc do kogo mówiłem.
        - Właściwie to już wszystkie srebrniki przepiłem - roześmiał się głośno, a ja pokręciłem głową.
        - No kto by się tego spodziewał - odburknął Olek, który szedł chyba gdzieś na przodzie.
        Kierowałem się posłusznie tam, gdzie ciągnęła mnie Dominika. Albo mnie się wydawało albo grunt pod nogami zaczął być dla mnie niezbyt stabilny. Dywan? Nagle Dominika puściła moją dłoń, a ktoś mocno zacisnął ręce na moich ramionach.
        - Pamiętasz grę w ciuciubabkę?
        Ja pierdole jeszcze tego brakowało.
        Przeoptymistyczny ton Patrycjusza powoli działał mi na nerwy, bo wymyślał co rusz nowe pomysły i skutkiem gromadzenia tak dużej ilości pozytywnej energii w jego organizmie były właśnie takie o zabawy z lat przedszkolnych.
        - Czy nie lepiej będzie po prostu mnie celowo skądś zrzucić niż mam sam nieświadomie do tego doprowadzić i to jeszcze ze szmatą na łbie?
        - Przestań marudzić, co cię zabije to cię nie wzmocni - Patrycjusz zrobił dłuższą pauzę. -  Czy jakoś tak.
        Pozostali prychnęli głośno, a ja próbowałem wyobrazić sobie, gdzie stoją i co tak naprawdę planują.
        - Tak, dokładnie tak to szło - potwierdził Aleksander.
        - Mogę to już zdjąć? - sięgnąłem ręką po supeł od szalika, a po chwili poczułem pacnięcie w rękę.
        - Wytrzymaj jeszcze chwilę - poprosiła Dominika, a ja wbrew własnej woli posłusznie opuściłem bezwiednie kończyny w dół.
        Niemalże czułem jak ten głupi idiota z tyłu mnie uśmiecha się od ucha do ucha, że ma zaszczyt zakręcić mną aż do momentu, gdy nie zacznę wyrzygiwać własnych flaków. I jakby na znak potwierdzenia moich myśli, usłyszałem za sobą donośny okrzyk:
        - No to jazda!
        Starałem się jak najszybciej przebierać nogami, żeby się nie wyjebać, bo ten debil z każdym kręceniem zwiększał prędkość, a świat zaczął mi wirować w najlepsze. Czarne niebo powoli stawało się rozmazaną smugą, a w jednej chwili oślepiło mnie ze wszystkich stron, a supeł od szalika zelżał.
        Zamrugałem kilkakrotnie, wytężając jednocześnie wzrok i próbując złapać równowagę. W końcu wszystko zaczęło zwalniać, a ja zatrzymałem się w półkroku.
        I wtedy uśmiech diametralnie znikł mi z twarzy.
        Zacisnąłem usta w wąską kreskę, a serce waliło mi jak szalone. Odczuwałem jak palą mi się płuca, przez co trudno było mi oddychać, jakby powietrze tu było skażone i zatruwało kolejne komórki w moim ciele. Zaciskałem i rozluźniałem pięści na przemian, nie mogąc opanować buzując we mnie emocji. Bałem się, że zaraz coś we mnie pęknie, a ja zostanę kolejnym wspomnieniem tego miejsca.
        Tego ogrodu.
        Ogród był dla rodziców zawsze czymś pięknym. Czymś co stanowiło dla nich ucieczkę od codziennych problemów i zmartwień. Był jak sacrum, z którego nie chcieli wyjść, ponieważ był barierą od wszelkiego zła. Potrafili spędzać tam całe dnie i za każdym razem wychodzili z niego wyciszeni i niezaspokojeni, jakby nie dane im było wejść im tam jutro. Ich zmorą zawsze była pogoda, która kładła im kłody pod nogi, niosąc ze sobą parodniowe ulewy.
        Nigdzie nie czuli się bliżej związani niż właśnie na tym niewielkim kawałku zieleni.
        Bo to właśnie tam mój tata oświadczył się mamie po raz pierwszy, a ona pod wpływem emocji zgodziła się od razu. To tam padły pierwsze słowa, które tknęły ich do głośnych kłótni, a następnie padały słowa przeprosin. To tam organizowali spotkania rodzinne, na których wracali nietrzeźwi na bosaka do domu i to właśnie tam padły pierwsze myśli o ślubie.
        To wszystko zadziało się w tym ogrodzie, który szybko z szczęśliwej aury nabierał coraz więcej czerni.
        I gdy spojrzałem na bok, na drewnianą, zwęgloną z boku huśtawkę, emocje we mnie opadły. 
        Czułem się znów jak w tamtym dniu.
        Ojciec zalany w trupa leżał na jednym z foteli ogrodowych z butelką taniej wódki w ręce i po raz kolejny kółko tylko powtarzał "Madzia, moja mała Madzia", nie mogąc pogodzić się, że już się wyprowadziła. Na huśtawce drzemkowała mama, która dopiero co rano zjechała z pracy i była zbyt wycieńczona, by się ze mną bawić w piaskownicy. Ojciec zbudził się nagle, gdy butelka wyślizgnęła mu się z ręki. Podniósł ją nieudolnie i drżącym palcem wskazał na mnie.
        - To twoja wina, szczeniaku! Widzisz, ile się wylało przez ciebie!?
        Pokręciłem przestraszony głową, robiąc wszystko, aby zostawił mnie w spokoju. Chwyciłem za plastikowe wiaderko, a ojciec wyrwał mi je od razu.
        - Pokazać ci sztuczkę, gówniarzu?
        Spojrzałem spanikowany w jego oczy, gdzie źrenice były ledwo widoczne, a on sam chwiał się jak liść na wietrze. Chwycił mnie silnie za rękę i podprowadził bliżej huśtawki, gdzie najczęściej zgarnialiśmy liście i składaliśmy chrust. Pociągnął długi łyk wódki, a następnie splunął na liście. Wyciągnął zgniecione zapałki i po odpaleniu jednej z nich bez skrupułów rzucił ją na stos. Z początku jak dla dziecka wydawało się to całkowicie niegroźne i ciekawe.
        - Boisz się ognia, płochliwa zwierzyno? - pchnął mnie w plecy ku ogniu, który zaczął szybko się rozprzestrzeniać, a ja zapierałem się nogami jak tylko mogłem, jednak silna ręka ojca mi to uniemożliwiała. - No dalej!
        Roześmiał się na cały głos i dosłownie pchnął mnie w sidła ognia. Upadłem głucho pare centymetrów dalej od ogniska, a zruszona gałąź spadła mi na kark. Ojciec, nie mogąc opanować drwiącego śmiechu, upuścił butelkę.
        Powróciłem obolały do siadu, trzymając się na poparzony kark i wskazałem trzęsącą się ręką na butelkę.
        - Butelka na słońcu nie zapali się, Ed - zakpił i kopnął ją na miejsce, gdzie było jeszcze pełniejsze słońce.
        A godzinę później straże pożarne gasiły zapaloną od butelki huśtawkę, na której spała moja mama, gdy ja próbowałem w tym czasie zaprowadzić pijanego ojca do domu.
        Od tamtej pory powtarzałem mamie codziennie, że jest piękna. Bardzo płakała. Nie chciała tego słyszeć. Wiedziała że już nigdy nie odrosną jej włosy tak szybko.Wiedziała, że jako dziecko niewiele wiem o życiu i najbardziej jak tylko mogła chciała mnie od tego złego życia uchronić. A potem jej uśmiech zgasiła choroba, a pusta obietnica lekarza wciąż dzwoniła mi w głowie.

"Wyzdrowieje, naprawdę! Słowo lekarza Krawczyka."

        Ona jedyna nie przestała mnie kochać. Brała na siebie wszystkie siniaki i krzywdy wyrządzone ku mojej osobie. Mówiła słowa tak silne, że do dziś zaprzątają moje myśli. Jak te, które powiedziała, gdy na ręce zrobiła jej się blizna od potłuczonego szkła przez ojca.

"Każda blizna jest wyjątkowa. Każda przypomina mi o tobie, Ed."

        Nie pozwoliła mnie stracić.

        A ja pozwoliłem jej umrzeć.

        Tępym wzrokiem wpatrywałem się w huśtawkę, która nie przypominała tej z dzieciństwa. Była to nowa, solidna konstrukcja i wyglądała na świeżo przemalowaną. Na przeciwko huśtawki nie było już ulubionego fotela ogrodowego ojca, a skromny stolik, a wokół niego cztery białe krzesła. Najtrudniej było mi odszukać starą, poniszczoną piaskownicę, w której przesiadywałem w dzień w dzień, a ojciec widząc, że i ja znalazłem swój własny kącik, porąbał drewniane obrzeża piaskownicy, tak abym się już nigdy tam nie bawił, a on nie musiałby na mnie patrzeć.
        Ale piaskownicy nie było.
        Na jej miejscu stała sporych rozmiarów fontanna, która dosłownie mnie oczarowała. Z samej góry lała się woda aż do najniższego poziomu. Na samej górze stała prowizoryczna postać kobiety trzymającej wiadro, którego spływała woda. Zagryzłem wargę, a oczy napełniły mi się łzami. Nie wiedząc, czemu skojarzyłem tę betonową kobietę z matką, która tak bardzo potrzebowała ugaszenia pożaru, gdy spała na huśtawce tuż obok. Tak bardzo potrzebowała wtedy mojej pomocy, gdy ja użerałem się z pijanym ojcem.
        Przepraszam, mamo.
        Stary ogród przepad. Wypalił się na dobre, nie pozostawiając palących wspomnień. Nie było nigdzie pustych butelek. Nigdzie nie było krwi. Nigdzie nie było łez ani krzyku ojca.
        Było cicho.
        Nareszcie w tym ogrodzie zapanował spokój.
        Ten widok był jak silne uderzenie w policzek. Bolało bardziej niż krew pozostawiona na trawie.
        Paliło od środka bardziej niż blizny po pożarze w piaskownicy.
        I wzruszyło bardziej niż widok matki, która zdawała sobie sprawę, że już nigdy nie wyjdzie na spotkanie z przyjaciółmi.
        To o czym chciałem zapomnieć z dnia na dzień, nad czym oddzielałem się murem, stało przede mną otworem i to w takiej postaci, że mógłbym pokochać ten ogród na nowo.
        Dookoła wszystko kwitło. Wysokie słoneczniki tworzyły szyk na całej długości płotu, a ogród różany, o który zawsze tak dbała moja matka, był w pełnym rozkwicie i pachniał cudownie. Została zrobiona nowa dróżka do altanki, a wszędzie było kolorowo od różnych odmian kwiatów, które ktoś niedawno zasadził.
        Ogród był przekleństwem.
        Do teraz.
        Wypuściłem ciężko powietrze z płuc i zamknąłem na moment oczy.
        - Olek, weź go szturchnij, go chyba sparaliżowało - brunet uderzył go z bara. - On martwicy nóg może dostać, nie obchodzi cię to?  Nie ruszył się od dziesięciu minut!
        Nagle ktoś mocno zacisnął ręce dookoła mojej talii i czule wtulił się w moją pierś.
        - Myślę, że Dominika zna lepszy sposób - Olek pacnął Patrycjusza w ramie, wskazując w moją stronę, a oboje pokiwali zgodnie głowami.
        Odwzajemniłem uścisk i spojrzałem na wszystkim po kolei.
        - Dziękuje. 
        I wtedy zaczęło lać. Dosłownie jak na zawołanie rozpadało się okropnie. Smuga deszczu przyćmiła cały obraz, że niewiele dało się zobaczyć, a stukot kropki zagłuszał dźwięki dookoła.
        - Bozia się wkurwiła, spadamy! - klepnął mnie w plecy Patrycjusz, a Aleksander chlusnął wodą z fontanny w stronę bruneta.
        Ten krzyknął pod wpływem tak wysokiej różnicy temperatur, a następnie ryknął.
        - TY CHUJU, NADEPNĄŁEŚ NA MOJĄ STOKROTKĘ!
        Aleksander podskoczył niewzruszony w miejscu, a Patrycjusz wydał z siebie jakiś nieokreślony, nieprzypominający ludzkiego odgłosu ryk. Oboje chwile potem zniknęli w domu.
        Zaśmiałem się pod nosem, a następnie spojrzałem na Dominikę, która badawczo się we mnie wpatrywała, jakby nie była przekonana, czy wszystko ze mną dobrze.
        - Wszystko w porządku? - zapytała zmartwionym głosem i pogłaskała mnie po mokrym policzku. - Ty płaczesz, Ed...
        - Ty też płaczesz, wiesz? - otarłem krople deszczu z jej policzków i zatrzymałem na nich ręce.
        - To tylko deszcz.
        - Właśnie. To tylko deszcz - skłamałem.
        Nachyliłem się, przekręcając głowę lekko w bok i delikatnie musnąłem jej usta. Dominika zawstydzona zakryła twarz rękoma, a następnie rozszerzyła palce, przez które patrzyła na mnie ciekawsko. Bez zastanowienia chwyciłem ją w pasie i pod kolanami, a ona cicho pisnęła. W stylu panny młodej zaniosłem ją przez próg domu po raz pierwszy.
        Za drugim razem ubierzemy się do tego odpowiednio na oczach gości. Obiecuję.

* * * *

Kochani!
Dziękuję, że dotrwaliście do końca. Tak, do końca tego opowiadania. Wiem, że zostało parę wątków do wyjaśnienia, ale może uda mi się napisać dodatkowe rozdziały, jeżeli będziecie nimi zainteresowani.
Dziękuję po raz drugi za motywujące komentarze i za te, które bawiły mnie do łez. Jesteście po prostu świetni.
Kocham i pozdrawiam
❤️


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Rozdział 9 - Sekta pluszowych sów

     Przytuliłam głowę do pluszowego misia imieniem Edward. Przekręciłam się na drugi bok, zabierając misia ze sobą. Miałam ochotę wstać, zrobić śniadanie chłopakom i miło spędzić niedzielę, ale uznałam, że jednak mi się nie chce.      Pogłaskałam misia po miękkim futerku. Nie wiedziałam, czy to moja wyobraźnia, ale wydawało mi się, że jego futerko jakby zostało przystrzyżone. Było ciut krótsze niż wczoraj. Chciałam pogłaskać misia za uchem, ale nie było go tam. Zamiast ślicznej mordki poczułam coś na kształt dziobu.      Że co?      Usiadłam na łóżku jak porażona i odskoczyłam od pluszaka.      Co robi w moim pokoju sowa?! Pluszowa sowa?!      Spojrzałam na podłogę i zauważyłam, że jestem otoczona przez pluszowe sowy, których oczy skierowane były na mnie. Przerażające.      Nagle usłyszałam gorzki głos Aleksandra za drzwiami.      - Kto porwał moich przyjaciół?...

Rozdział 7 - Czerwony rumak

     Siedziałam w domu już którąś godzinę. Nie miałam co robić. Wyszłam z mojego pokoju, który nawiasem mówiąc, chciałam przemalować na inny kolor. Różowy powoli doprowadzał mnie do szału. Następnie ruszyłam korytarzem. Wielkość domu mnie przerażała. Nie sądziłam, że w tak wielkim budynku mieszkają zaledwie trzy osoby! Aktualnie już cztery. Tu mogłoby się pomieścić o wiele więcej ludzi. Ciekawe, czy dostają oferty o organizowanie wesel, domówek, poprawin, chrztów...      Były tutaj jasne oraz kręcone schody na pierwsze piętro, trzy drzwi do pokoju chłopaków, dwa pokoje zostały zamknięte na klucz, łazienka, od niedawna i mój pokój oraz drugie schody prowadzące na górę. Nie chciałam naruszać ich prywatności, więc udałam się po schodach do góry. Wszędzie wszystko było cholernie duże, a ja wydawałam się zagubiona w tym domu. I tak było. U góry znajdowały się dwa pojemne strychy, suszarnia, pralnia, gdzie zapełnione były do pełna aż trzy kosze, łazienka, cztery...

Rozdział 20 - Kapitan czy już nie?

          C.d.                     Po przeprowadzeniu testu "Czy sowy ludzkie też potrafią latać?" wsiedliśmy w trójkę do samochodu i ruszyliśmy na salę bankietową. Najprościej rzecz ujmując, test polegał na tym, że Patrycjusz chwycił za jedną nogę, a ja za drugą i oboje ściągnęliśmy Olka ze schodów na dworze. Oczywiście szarowłosy nie był zadowolony z tego obrotu sprawy, bo najbardziej na tym ucierpiał. Zdałam sobie sprawę, że akurat ze schodów na dworze nie chciałabym spaść, bo obawiałam się, że moja kość ogonowa by tego nie przeżyła.          Reakcja szarowłosego była do przewidzenia. Aleksander leżał obrażony na brzuchu na tylnym siedzeniu. W aucie słychać było jedynie cicho grają muzykę w radiu i wyzwiska skierowanych naszym kierunku ze strony Olka.          - Ej, bro - zaczął pewnie Patrycjusz, który prowadził niemal perfekcyjnie jak instruktor. - A ty i...