Przejdź do głównej zawartości

Rozdział 36 - Połeci i ałtiści

 POV Edward

          Podczas tomografii komputerowej głowy rozmyślałem, co ja właściwie odpierdalam.
          Obiecałem na słowo Sebastianowi, że będę pilnował jego siostry, a przede wszystkim, że zostawię ją w spokoju i miałem troszczyć się (w czasie przeszłym, dopóki nie zrzuciłem jej ze sceny) o dupsko Jessicy. Dał mi jasny warunek, który z dnia na dzień stawał się coraz miej srogi i przeze mnie przestrzegany. Wytrącało mnie to z równowagi i traciłem kontrolę nad całym sobą.
          Kontrakt z Sebastianem był impulsywny i miał trwać maksymalnie kilka dni, dopóki Dominika nie zrozumie, jak bardzo źle postąpiła w stosunku do niego i że nie poradzi sobie bez brata w przyszłości. Cały ten plan zmierzał do tego, by uspokoić poszarpane nerwy i hormony brunetki oraz żeby dać jej coś w postaci nauczki. Miała być to też swego rodzaju nagroda dla Seby, żeby odzyskać dawny szacunek. Dlatego tak chętnie zgodził się ją wypuścić z domu.
          Tylko że plan się przedłużył.
          O parę dobrych miesięcy.
          Był też jeden istotny fakt - była to siostra mojego kumpla. Nie mogłem postępować, jak niedoszły adorator, bo wiedziałem, jak się to skończy. Zacisnąłem nieświadomie pięści, a lekarz zapukał w szybę i krzyknął, żebym się rozluźnił, bo zepsuję wyniki badań.
          Sam się rozluźnij, doktorku. Nigdy nie byłem bardziej zrelaksowany, jak w tym pierdolonym, klaustrofobicznym bębnie od pralki.
          Po badaniu na szczęście nie musiałem ubierać szpitalnych ciuchów, a chodzić we własnych rzeczach, takich jak dresy i bluza z kapturem. Był to jeden z naprawdę człowieczych aspektów, jakie oferował ten szpital.
          I żarcie. Żarcie też było spoko.
          Optymistycznie rzecz ujmując, mogłeś umrzeć chociaż w ulubionych dresach, no nie?
          Nie musiałem też siedzieć przykuty do łóżka jak poprzednio, a wolno było mi chodzić i się włóczyć bez celu po korytarzach, ale z upilnowaniem godzin, gdzie podawano mi leki.
          Z dnia na dzień naprawdę odczułem, że mi się poprawiło. Nie piszczało mi w uszach, nie miałem zwrotów, a tym bardziej nie dostałem ani razu ataku. Najwidoczniej chemia w formie tabletek spisywała się znakomicie, więc lekarze nie mieli cienia wątpliwości by mnie tutaj dłużej zatrzymywać.
          W szpitalu ani trochę mi się nie nudziło, było tu pełno gadatliwych i towarzyskich ludzi, z którymi rozmawiałem wyłącznie, gdy nie odwiedzała mnie dwójka idiotów i Dominika. Chłopacy mówili zwykle o tym, czego to im dobrego dzisiaj brunetka nie ugotowała i zawsze przynosili mi kawałek jej dań. Były cholernie dobre, nawet ten nieudany, pierwszy i lekko spalony sernik w jej wykonaniu był jak niebo w gębie.
          Olek ewidentnie próbował zbliżyć się do jednej z praktykantek, o ile dobrze pamiętałem było jej na imię Alicja i chyba nawet nieźle im to wychodziło. Widać było, że Patrycjusz i Dominika działali mu na nerwy, bo dosłownie się w nich wgapiali i robili za kibiców.
          Raz na odchodnym, gdy Dominika powiedziała coś uszczypliwego na temat ich przyszłego związku, Alek rzucił w moją stronę, że Dominika preferuje spacery oraz wygląd nieformalny i uśmiechnął się przy tym złośliwie.
          Oczywiście, że nie przemyślałem każdej trasy spaceru w promieniu pięciu kilometrów od naszego domu oraz idealnego doboru pogody na wyjście ani tego, co oznacza strój nieformalny i jakie elementy garderoby go odzwierciedlają.
          Nic z tych rzeczy.
          Rozmowni pacjenci nie podsunęli mi żadnych ciekawych szlaków, a strój nieformalny kojarzył im się wyłącznie jako przestroga: "Tylko nie w koszuli!".
          Spędzając nad tym dosłownie większość mojego szpitalnego życia, nie wymyśliłem dość dobrej trasy ani wyglądu stroju nie galowego, który znajdowałby by się w mojej szafie.
          Myślałem o tym i starałem się o tym nie myśleć. Przecież byliśmy przyjaciółmi.
          Właśnie. Przyjaciółmi.

* * *

          Zebraliśmy wszystkie rzeczy z pokoju, a nie było ich za wiele i ruszyliśmy w stronę samochodu Aleksandra. Jego wypolerowane i wywoskowane na błysk auto świeciło się jak mikołaj czekoladowy w wielkanocnym koszyczku. Co jak co, ale garnki i tak zwane "szare pisklę" czyt. samochód Olka, były na najwyższym poziomie zadbania i nie mogło się na tych przedmiotach pojawić ani jednej rysy. Dalej pamiętam jego przeraźliwy płacz, gdy garnek wypadł mu zza balkonu albo gdy niechcący zarysowałem minimalnie mu samochód. Ryk jakby mu rękę ucięto, ale tu według niego chodziło o dobro jego PISKLĄT. Tak, piskląt. Jego garnkofobia i sowofobia sprowadzi kiedyś nas wszystkich na zgubę.
          Alek delikatnie przesunął ręką po masce szarego samochodu i oparł głowę o szybę. Zniesmaczony przyglądałem się jego gruchotom. Niemalże sam powstrzymywał się żeby nie poflirtować z kupą metalu. A potem stała się rzecz niemożliwa.
          - Chcesz prowadzić?
          Olek zapytał wprost, a torba wypadła mi z ręki.
          - Dobrze się czujesz?
          - Naturalnie - rzucił kluczyki w moja stronę i radośnie przeszedł na stronę pasażera. - A tak naprawdę to trochę mi cię żal, bo długo nie prowadziłeś.
          - Współczucie tak cię tknęło, żeby oddawać swoje pisklę w moje ręce? Bo jeżeli to żart, no to powiem ci, że jeden z najodważniejszych żartów, jaki do tej pory powiedziałeś.
          - To nie żart, bro. Siadaj i zawieź nas do domu - wsiadłszy do auta, delikatnie zamknął drzwi od strony pasażera i zapiął pasy.
          Mina Patrycjusza była w tym momencie bezcenna, bo oczy miał wielgachne, a buzie otwartą z niedowierzania.
          - Nawąchał się chloru albo innych chemicznych rzeczy w tym szpitalu - stwierdził i sztywny otworzył drzwi Dominice, która nie do końca pojmowała obsesję Alka.
          Ba, nikt z nas jej nie pojmował.
          Podniosłem torbę i wrzuciłem ją do bagażnika. Chwilę mi zajęło zanim otworzyłem drzwi i usiadłem na miejscu kierowcy. W jednym Aleksander miał rację - faktycznie długo nie jeździłem.
          Nie był to szmat czasu, ale wystarczająco długi okres bym poczuł się nieswojo w bardzo znanej mi maszynie.
          Zanim cokolwiek dotknąłem, spojrzałem wyczekująco na przyjaciela, który się przeżegnał.
          - Jedź.
          Spojrzałem w tylne lusterko, gdzie Dominika pobladła, a Patrycjusz, siedząc na środku, zapinał drugi pas bezpieczeństwa.
          Westchnąłem i pewnie uruchomiłem silnik.
          Pisklę pofrunęło.

* * *

          Jazda była o wiele bardziej daleka niż nam się zdawało. Patrycjusz aktywował swój poziom wkurwiania już po pierwszej godzinie jazdy, mówiąc, że jest głodny. Po dziesięciu minutach zaczął śpiewać, przez co byłem zmuszony się zatrzymać przy pierwszej lepszej Żabce, by powstrzymać jego fałsze, a brzmiały one następująco:

          O wspaniały serniczku,

W plastikowym pojemniczku!

O pyszne maślane bułeczki,

Wykupię was na pęczki!

O cudowny precelku słony,

Całe życie bądź mi uwielbiony!

O najjaśniejszy wafelku waniliowy,

Jadłbym cię, pomimo iż byłbym najedzony!


          Gdy wrócił cały obładowany jedzeniem, zaczął poezjować, przez co miałem ochotę udusić go plastikową torebką od bułeczek. Jego słowa kleiły się w następujące Kochanowskie rymy:


Smakowita bułko serowa, wielkieś uczyniła pustki w żołądku moim,

Tym zniknienim swoim!

Pełno (bułek) was, a jakoby żadnej już nie było.

Jedną maluczką torebką tak wiele ubyło.

Nie dopuściłaś bułeczko nigdy klientom sie frasować,

Ani piekarzom wygórowanym przepisem zbytnim głowy psować.

To tego, to owego wdzięcznie zajadając I swym mięciutkim wnętrzem pustki jelitowe wypełniając.

Teraz wszytko umilkło, zamilkły głośne odgłosy brzuszne z głodu,

Nie mam pieniędzy, nie mam zamiaru podzielić się nikomu.

Z każdej pułki sklepowej żałość człowieka ujmuje,

A serce swego jedzonka darmo upatruje.


          Śmialiśmy się głośno, słysząc każdy wers. Usmarowując twarz od dżemu z pączka, w końcu się poddał i zasnął.
          Dzięki Bogu. Jeszcze zacząłby parodiować Mickiewicza.
          Pamiętałem jak dziś, kiedy w jednej z młodszych klas mieliśmy za zadanie wyrecytować wiersz własnej twórczości o osobie, którą cenimy głębokim uczuciem. Chyba nie muszę tłumaczyć zażenowanych chłopów, którzy musieli przed całą klasą płaszczyć się o względy ukochanej, a ciekawskie dziewczyny niemal wstrzymywały oddech, by się domyśleć o kogo chodziło.
          Ale u Patrycjusza wcale nie trzeba było stawać na głowie by się domyśleć.
          Patrycjusz tego dnia ubrał się w garnitur, jakby chciał uchwycić powagę sytuacji oraz to do kogo ten wiersz będzie recytował. Nauczyciela była oczywiście tak oczarowana, że dopiero po drugim wersie zrozumiała, czego dotyczy się jego twórczość.


"Oczy twe są takie piękne,

W tafli zmrożone wody utkwione.

Patrzą, ilustrują świat wyziębiony,

Czujesz, jaka to odległość nas dzieli.


Potrafisz wzbić się w powietrze, baby

Potrafisz płynąć szybciej niż ktoś inny,

Twe czarne płetwy ujmują za serce,

A pomarańczowym dziubkiem piszesz na śniegu "Ich Pinguin dich".


Nastrajasz pióra za każdym razem, gdy nasze spojrzenia się spotkają.

Penguin honey, jesteś moją muzą,

Moją jedyną, nieosiągalną.


Będę twoim! Twym stróżem prawa spod złej sprawowania orki ręki.

Obronię cię! Wybiję je do dna, a na prawicy ciągnąc będę foki.


Orki, foki i innych wrogów twoich.

Byś ni zapomniała o uczuciach moich.

Księżno stupek żółtych i malutkich

Ożenek spraw mi, baby penguin."


          Dostał sześć z plusem, bo nauczycielka była obrońcą natury. Dalej nie rozumiałem, dlaczego popierała zabijanie innych zwierząt, dla małżeństwa na odległość Patrycjusza, ale musiałem ich wspierać za nadanie mi funkcji świadka.
          I żyli długo i opiekowali się kupą skorupek do końca życia.
          Zamknąłem na moment powieki wyobrażając sobie tę scenę z przeszłości, a gdy otworzyłem je powoli, wiedziałem że jest za późno.
          Ostatnim błyskawicznym spojrzeniem w tylnym lusterku samochodu zobaczyłem, jak Dominika bezgłośnie krzyczy do mnie po imieniu i wyciąga ku mnie rękę. W przeciągu kolejnego mrugnięcia przeniosłem wzrok na jezdnię, a biała smuga przecięła mi obraz. W jednej chwili wciąż prowadziłem, mocno trzymałem kierownicę, a w drugiej obraz zaszedł mi mgłą, a nawoływanie mojego imienia utkwiło gdzieś w próżni. Świat kręcił się i zwalniał, a potem już był wyłącznie pisk zdartych opon, jak głośny alarm i trzask tłuczonych szklanek. Deszcz szkła rozpadał się na dobre i drażniąco ranił skórę. Słońce kryło się za horyzontem, a w następnej sekundzie wschodziło na nowo. Wiatr świszczał, wplątując w siebie kolejne przerażone krzyki.
          A potem przestało padać.
          Ustał dźwięk alarmu.
          Złagodniał wiatr.
          Ucichło.
          Promienie słońca lub coś rażącego zaświeciło wprost w moje oczy, a ja czułem się, jakbym miał piasek w ustach, a powieki napakowane szpilkami. Czyżby słońce się zatrzymało i grzało wprost moją twarz?
          Głowę doszczętnie rozerwał mi głos znikąd:
          - Wyjmijcie go. Dostał ataku podczas jazdy.



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Rozdział 9 - Sekta pluszowych sów

     Przytuliłam głowę do pluszowego misia imieniem Edward. Przekręciłam się na drugi bok, zabierając misia ze sobą. Miałam ochotę wstać, zrobić śniadanie chłopakom i miło spędzić niedzielę, ale uznałam, że jednak mi się nie chce.      Pogłaskałam misia po miękkim futerku. Nie wiedziałam, czy to moja wyobraźnia, ale wydawało mi się, że jego futerko jakby zostało przystrzyżone. Było ciut krótsze niż wczoraj. Chciałam pogłaskać misia za uchem, ale nie było go tam. Zamiast ślicznej mordki poczułam coś na kształt dziobu.      Że co?      Usiadłam na łóżku jak porażona i odskoczyłam od pluszaka.      Co robi w moim pokoju sowa?! Pluszowa sowa?!      Spojrzałam na podłogę i zauważyłam, że jestem otoczona przez pluszowe sowy, których oczy skierowane były na mnie. Przerażające.      Nagle usłyszałam gorzki głos Aleksandra za drzwiami.      - Kto porwał moich przyjaciół?...

Rozdział 7 - Czerwony rumak

     Siedziałam w domu już którąś godzinę. Nie miałam co robić. Wyszłam z mojego pokoju, który nawiasem mówiąc, chciałam przemalować na inny kolor. Różowy powoli doprowadzał mnie do szału. Następnie ruszyłam korytarzem. Wielkość domu mnie przerażała. Nie sądziłam, że w tak wielkim budynku mieszkają zaledwie trzy osoby! Aktualnie już cztery. Tu mogłoby się pomieścić o wiele więcej ludzi. Ciekawe, czy dostają oferty o organizowanie wesel, domówek, poprawin, chrztów...      Były tutaj jasne oraz kręcone schody na pierwsze piętro, trzy drzwi do pokoju chłopaków, dwa pokoje zostały zamknięte na klucz, łazienka, od niedawna i mój pokój oraz drugie schody prowadzące na górę. Nie chciałam naruszać ich prywatności, więc udałam się po schodach do góry. Wszędzie wszystko było cholernie duże, a ja wydawałam się zagubiona w tym domu. I tak było. U góry znajdowały się dwa pojemne strychy, suszarnia, pralnia, gdzie zapełnione były do pełna aż trzy kosze, łazienka, cztery...

Rozdział 20 - Kapitan czy już nie?

          C.d.                     Po przeprowadzeniu testu "Czy sowy ludzkie też potrafią latać?" wsiedliśmy w trójkę do samochodu i ruszyliśmy na salę bankietową. Najprościej rzecz ujmując, test polegał na tym, że Patrycjusz chwycił za jedną nogę, a ja za drugą i oboje ściągnęliśmy Olka ze schodów na dworze. Oczywiście szarowłosy nie był zadowolony z tego obrotu sprawy, bo najbardziej na tym ucierpiał. Zdałam sobie sprawę, że akurat ze schodów na dworze nie chciałabym spaść, bo obawiałam się, że moja kość ogonowa by tego nie przeżyła.          Reakcja szarowłosego była do przewidzenia. Aleksander leżał obrażony na brzuchu na tylnym siedzeniu. W aucie słychać było jedynie cicho grają muzykę w radiu i wyzwiska skierowanych naszym kierunku ze strony Olka.          - Ej, bro - zaczął pewnie Patrycjusz, który prowadził niemal perfekcyjnie jak instruktor. - A ty i...